Mój Dietetyk Pyta (6) – wywiad z Panią Martą

Noworoczne postanowienia są odzwierciedleniem naszych ukrytych pragnień, których zaspokojenie ma przynieść nam szczęście, satysfakcję i spełnienie. Zacznę ćwiczyć, rzucę palenie, będę się zdrowo odżywiać…. Brzmi znajomo? Dlaczego jednak określone założenia są tak trudne do zrealizowania? Czy noworoczne postanowienia to jedyny idealny moment na zmiany?

Poznajcie Panią Martę z Gdyni, dla której najważniejsze jest TU I TERAZ. Jej przewodnia myśl, dzięki której przeszła spektakularną metamorfozę, to: “Jeśli nie zaczniesz od TERAZ – nie zaczniesz nigdy”.



Pani Marta

Masa ciała: -25 kg w ciągu 7 miesięcy kuracji!

Tkanka tłuszczowa: -19 %

Obwód w talii: -20 cm!

Jaki jest najlepszy moment na wprowadzenie zmian?

Pani Marta: Gdy wyznacza się sobie konkretną datę, z nadejściem której planuje się rozpocząć realizację jakiegoś postanowienia, już z chwilą nazwania tego określeniem typu „noworoczne postanowienie” skazuje plan na niepowodzenie. Nie przypadkiem owo słynne „noworoczne postanowienie” stało się niemal kultowym określeniem planowanych działań, które nigdy nie nastąpią. Do realizacji planu związanego z wprowadzeniem w swoim życiu zmian (od diety poczynając, na rzuceniu palenia kończąc) przechodzi się od teraz. To nie musi być poniedziałek, ani pierwszy stycznia. Nie musimy się na to przygotowywać, ani nastawiać, a już tym bardziej oficjalnie wszem i wobec zapowiadać. Jeśli nie zaczniesz od TERAZ – nie zaczniesz nigdy.

Co skłoniło Panią do kontaktu z dietetykiem w gdyńskiej poradni Mój Dietetyk?


Od zawsze byłam bardzo szczupłą osobą. Przy wzroście 175 cm ważyłam, odkąd pamiętam 58 kg, niezależnie ile i co jadłam. Jakieś trzy lata temu w moim życiu nastąpił jednak kryzys i to na wielu płaszczyznach, także zdrowotnej. Od tej pory mój organizm zaczął żyć własnym życiem. Nim jednak zauważyłam, że mój wybitnie, nazwijmy go, pasywny tryb życia w połączeniu z dietą pt. „Jem jak za dawnych czasów” i kolejnymi chorobami, m.in. niedoczynnością tarczycy i chorobą Haschimoto, zaczął rujnować moje ciało i organizm, na wadze ułożyły się kolejno obok siebie cyfry 85,5.

Oczywiście już wcześniej wiedziałam, że przytyłam. Z otoczenia napływały bowiem mniej lub bardziej nieśmiałe komunikaty, że się zmieniłam. Ubrania także musiałam kupować coraz większe i to skrojone w szczególny sposób: by zamaskować olbrzymi brzuch, którego się dorobiłam. Pomimo tej oczywistej i dostępnej każdemu, kto na mnie spojrzał, wiedzy, mój umysł mimo wszystko nie nadążał za stanem faktycznym. Patrząc w lustro, za każdym razem wydawało mi się, że chyba jeszcze nie jest tak źle. Cóż, było.

Zaczęłam czuć się ociężała. Z ledwością wstawałam z podłogi, podchodziłam pod schody, wysiadałam z auta. Bolały mnie stawy. Bolały mnie stopy od butów, które jeszcze kilkanaście miesięcy wcześniej były na mnie dobre. Gdy zrobiłam badania krwi, okazało się, że wynik cholesterolu szybuje gdzieś wysoko w kosmosie. Fizycznie czułam się fatalnie.

Przestałam się powoli identyfikować ze swoim ciałem. Unikałam luster, aparatów fotograficznych; a żeby się względnie modnie ubrać, znalazłam zaledwie jeden sklep, w którym były w miarę modne ubrania w moim rozmiarze. Gdy przeczesywałam wieszaki w poszukiwaniu kolejnego „namiotu”, z każdym kolejnym razem dochodziło do metki kolejne X…

Był to smutny okres, gdy wzrost wagi szedł w parze ze spadkiem poziomu pewności siebie związanym z poczuciem atrakcyjności.

Przy tym wszystkim, bardziej niż podświadomie, zdawałam sobie sprawę, że dieta, ruch i zmiana nawyków są kluczem do wyjścia z tej matni. Wcześniej, jako znacznie szczuplejsza osoba starałam się prowadzić zdrowy tryb życia. Miałam jakąś tam wiedzę na temat zdrowego odżywiania, w przeszłości także sport nie był mi obcy. A jednak teraz było inaczej. Brakowało mi sił, by spojrzeć prawdzie w oczy i postawić pierwszy nieśmiały krok, będący podwaliną pod kolejne, coraz bardziej pewne i zdecydowane.

To mój mąż któregoś wieczoru, gdy byliśmy na spacerze, a ja niczym kula do kręgli toczyłam się u jego boku, nie patrząc mi w oczy, powiedział: „Idź do dietetyka. To mój prezent dla Ciebie.” Można mi wierzyć lub nie, jednak to ten moment uważam za przełomowy w tej całej historii. Dopiero dotarło do mnie, że oto ten, który ani razu nie skomentował, że przytyłam (choć wiele razy zwracał mi uwagę, że nie powinnam zjadać wieczorem pakietu czekoladowych batoników), wypowiedział się w ten pośredni sposób, że czas zatrzymać ten rozpędzony pociąg i powiedzieć STOP.

nowyrok


Czy poszukiwanie prawdziwych potrzeb swojego organizmu i ich zaspokajanie daje szczęście?


Mnie akurat szczęście daje to, co za tym poszukiwaniem idzie. Jestem zadowolona z siebie, gdy wiem, że panuję nad swoim ciałem i to ja podejmuję decyzje, jakie będą moje kolejne kroki żywieniowe. Jestem dumna z siebie, gdy konsekwentnie trzymam się swoich postanowień i nowych przekonań – nie pozwalam sobie na przykład w towarzystwie wmówić, że przesadzam i kawał tortu, kotlet w panierce i zawiesisty sos, najlepiej jeszcze podlane piwem to nic takiego, bo przecież jestem szczupła. Tylko ja wiem, jak trudny był dla mnie czas, gdy borykałam się z nadwagą i jak wielką rewolucją była dla mnie przygoda z odchudzaniem. Każdy odpowiada za siebie i swój brzuch. Żeby się czuć częścią towarzystwa, nie muszę pochłaniać niczym Pacman wszystkiego, co inni próbują we mnie wmusić, wyśmiewając ukradkiem moje nowe zasady.

Co najbardziej Panią zaskoczyło podczas trwania kuracji?


Zdarzało się, że do posiłków wkradł się jakiś składnik X, na myśl o którym mnie odrzucało. Jednak pani Mirka uważnie słuchała moich lamentów i eliminowała takie potworki. Było to dla mnie ważne. Uwzględniała na bieżąco moje upodobania, m. in. owoce. Częściej jednak, ku memu niewypowiedzianemu zaskoczeniu, okazywało się, że z góry przeze mnie skreślony posiłek, okazywał się odkryciem. A skoro już o odkryciach mowa: gdy pierwszy raz pojawiłam się na czerwonej kanapie pani Mirki, zapowiedziałam, że „jakby co, to ja nie umiem gotować”. Dzisiaj, po pół roku, nie boję się ani garnków, ani kuchenki, ani przypraw. Rachunek za prąd skoczył znacznie w górę, gdyż oto, odkurzona z pajęczyn, do użytkowanych przeze mnie przestrzeni dołączyła kuchnia! Do Gordona R. może mi jeszcze daleko, ale takiej ryby, jaką sobie sama umiem upiec, to nie jadłam nigdzie.

Co je Pani teraz, będąc szczupłą, żyjąc szybko?


Jem niemal wszystko. Kluczem jest ilość, częstotliwość, jakość. Jeśli pomyślę, że mam ochotę na pizzę lub burgera, za chwilę przychodzi myśl, że gdy je zjem, dostarczę mojemu ciału tyle energii, tłuszczu itp., że w zasadzie wyczerpię „limit” na niemal cały dzień. Gdy pomyślę sobie, że w to miejsce spokojnie zmieściłyby się dwa-trzy posiłki, a rezygnując nich, skazuję siebie na pół dnia nieprzyjemnego uczucia głodu (bo przecież pizzą nie najem się na pół dnia), i tak zrobię sobie w głowie błyskawiczny ranking „za i przeciw” – to przysłowiowa pizza przegrywa.

Na pewno pomaga mi też wiedza o jedzeniu. Czytam trochę o składzie i właściwościach różnych produktów i gdy jestem w sklepie, staram się tę wiedzę wykorzystywać, robiąc zakupy. Czytam też etykiety na opakowaniach. Ponieważ jem mniej, wolę kupować produkty dobrej jakości. Nie widzę większej różnicy pod względem wydatków. Kiedyś kupowałam więcej, ale taniej. Teraz mogę kupować drożej, bo kupuję mniej.

Na co dzień staram się jeść produkty białkowe, np. jajka, ryby; poza tym zajadam się moimi ukochanymi owocami; jeśli już jem pieczywo, to tylko pełnoziarniste. Wyrzuciłam mąkę pszenną i zastąpiłam ją razową i orkiszową. W diecie mam też orzechy. Pozwalam sobie od czasu do czasu na coś słodkiego, np. koktajl z mrożonych truskawek, słodzony stewią. Poszukuję przepisów na ciasta dietetyczne, by podczas świąt i innych okazji móc się także bez wyrzutów sumienia uraczyć kawałkiem.

Dietetyk Mirosława Westphal

Ty również możesz znaleźć swój: